Wydawnictwo Czarne w swojej Serii amerykańskiej prezentuje ciekawe utwory, często sięgając po te autorstwa muzyków rockowych. Obok wspomnień Johnny’ego Casha i Patti Smith, dostaliśmy jakiś czas temu do rąk kolejną książkę jednej z ikon muzyki pochodzącej zza Atlantyku. Po raz kolejny okazuje się, że książkę przeczytać po prostu należy, nawet nie będąc fanem zespołu.
Kim Gordon chyba nie wymaga przedstawienia, choć mogę się oczywiście mylić. W końcu szczyt jej muzycznej kariery to lata 90. ubiegłego wieku, dziś zespół Sonic Youth nie istnieje, a muzyka, zawsze mocno alternatywna, znów odchodzi w zapomnienie. Warto jednak przeczytać wspomnienia jednej z najciekawszych kobiet w muzyce rockowej.
Uważna lektura Dziewczyny z zespołu przekonuje, że bardzo blisko książce Gordon do tego, o czym mogliśmy przeczytać u Patti Smith. Podobieństw obu książek jest całkiem sporo, warto zatem przyjrzeć się im z osobna nieco dłużej.
Po pierwsze – bardzo przejmująca, niezwykle osobista relacja. Wspomnienia Gordon są dalekie od tego, do czego przyzwyczajają książki o muzykach czy, szerzej, artystach. Nie ma tutaj opisów skandalizujących imprez, narkotycznych lub alkoholowych podróży, brak plotek i anegdot jakimi żywią się brukowce. Odmienne spojrzenie na to, jak pisać o sobie oznacza, że lektura przypomina osobistą rozmowę z autorką bardziej niż studiowanie wycinków z gazet traktujących o tym, w jakich skandalach brał udział zespół rockowy i jego członkowie.
Drugim podobieństwem do wspomnień Patti Smith jest koncentracja autorki na związku z mężczyzną. Gordon pisze bez skrępowania o swoim wieloletnim związku i o tym, w jaki sposób się on zakończył. Choć, jak wspomniałem wcześniej, nie ma w tym sensacji, raczej bardzo osobiste spojrzenie na utraconą miłość.
Wiele też obie książki mają wspólnego w tym, w jaki zostaje przedstawiona droga do uprawiania sztuki. Przyjazd do Nowego Jorku, wejście w świat artystycznej bohemy, poszukiwanie własnych środków wyrazu i wreszcie cały szereg artystycznych przedsięwzięć, nieograniczonych jedynie do dawania koncertów na scenach rockowych knajp i festiwali. Działalność Gordon to również wystawy, teledyski, artykuły i kolekcja odzieżowa.
W tym wszystkim muzyka jest gdzieś w tle, pojawia się jakby mimochodem, głównie jako przywołanie uzupełnienia wydarzeń z życia. Nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież utwory powstają często w reakcji na jakieś osobiste bądź też społeczne wydarzenia. Dobrym rozwiązaniem jest niewątpliwie słuchanie płyt Sonic Youth (a także tych wydanych przez Gordon pod innymi szyldami) w trakcie lektury.
„Sonic Youth” jest całkiem popularne wśród młodszych słuchaczy, nawet tych, którzy nie mieli szansy zobaczyć ich na Opener’ze w 2007 r.
A książka jest bardzo ciekawa i myślę, że przesunięcie muzyki do tła jest celowym zabiegiem. Kim Gordon uważa się przede wszystkim za artystkę czynną w wielu innych obszarach. Jakby chciała powiedzieć czytelnikom, ale i samej sobie, że jej zespół z byłym mężem, to nie jest wszystko na co było (i jest) ją stać.
To cieszę się, że młodzi słuchają SY, to dobra muzyka jest.
A co do akcentów – oczywiście, mówiła o tym w wielu wywiadach przy okazji promocji książki. Zresztą, sam tytuł mówi w zasadzie wszystko na ten temat, prawda?