Mickey Spillane, Ja jestem sądem

W gronie największych twórców czarnych kryminałów Mickey Spillane jest umieszczany na pozycji trzeciej, tuż za Chandlerem i Hammetem. Liczba sprzedanych powieści chyba zadecydowała o tym wysokim miejscu, choć przyznam szczerze, że nie rozumiem za bardzo tej wysokiej oceny.

Mickey Spillane  Ja jestem sądem
Mickey Spillane Ja jestem sądem

Czarny kryminał ceni się za jednoczesne występowanie trzech cech: wyrazistego detektywa-twardziela, tajemniczego i ponurego miasta przeżartego korupcją, wreszcie sporej dawki czarnego humoru. Ja jestem sądem, pierwsza część cyklu o Mike’u Hammerze zawiera tylko jedną z wyżej wymienionych cech. Detektyw jest „hard-boiled”, nie waha się sięgać po broń i samemu wymierzać sprawiedliwość, ale właściwie jest postacią mało skomplikowaną. Tak mało, że właściwie nie ma o kim pisać.

Miasto w tym wypadku nie gra zupełnie żadnej roli. Brak w powieści nie tylko opisów topograficznych, ale przede wszystkim nie uświadczymy mechanizmów władzy, które tak dobrze obnażali Chandler i Hammet. Gangsterzy zupełnie nie mają powiązań z miastem, a policja – mimo istnienia skorumpowanych funkcjonariuszy – jest tak naprawdę sprzymierzeńcem naszego bohatera. Niejednokrotnie zresztą wypowiada się bardzo pozytywnie na temat policji.

Humor w tej książce nie istnieje. Jedyne, co udaje mi się przywołać z pamięci to moment, w którym Hammer pozbywa się śledzącego go policjanta blokując go w drzwiach obrotowych. Nic więcej, żadne dialogi, żadne sceny.

Zagadka w sumie też jest banalna, można ją rozwiązać mniej więcej w dwóch trzecich powieści. Czytanie zresztą przypomina oglądanie podrzędnego filmu akcji – wszystko znamy, chcemy raczej się wyłączyć na jakieś dwie godziny. Jeśli więc ktoś chce się wyłączyć, Ja jestem sądem nadaje się idealnie. Kto zaś chce poczytać inteligentny kryminał, musi sięgnąć po coś innego.

2 myśli w temacie “Mickey Spillane, Ja jestem sądem

  1. Czyli lekka strata czasu, albo coś dla niedzielnych czytaczy kryminałów 🙂 Miałam podobne odczucia ostatnio po „Mroku” Lutza – takie sobie czytadło, które nie wnosi nic, jeśli ma się za sobą przygodę z gatunkiem.

Dodaj odpowiedź do Bombeletta Anuluj pisanie odpowiedzi